Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Byłam kierowcą na granicy polsko-ukraińskiej - reportaż

Maria Sowisło
Maria Sowisło
Dokładnie 30 godzin, 36 minut i 18 sekund zajęło mi dotarcie do granicy polsko-ukraińskiej, odebranie dwóch kobiet z dwoma chłopcami i powrót na Pomorze. Muszę ubrać to w jakieś liczby, bo mój mózg jeszcze nie ogarnia emocji. Ciało drży jak osika. I wcale nie ze zmęczenia.

Siedzę w domu. Na krześle. Przed jedyną niezastawioną niczym ścianą. Wpatrzona w nią układam w głowie ostatnie 30 godzin, 36 minut i 18 sekund z mojego życia. Siostry Oxana i Yana oraz dwóch synów tej drugiej - Petro i Taras*... Byłam w ogóle na granicy? Wstaję po herbatę i potykam się o stare pudło mojego syna z zabawkami. Jednak tu byli. To nie był sen.
Od czwartku 24 lutego do poniedziałku 7 marca na przemian, nie jadłam, nie spałam, płakałam, kombinowałam, co mogę zrobić, jak pomóc… Ot, taka typowa ze mnie Matka Polka. W końcu telefon. Sobota. Trzeba z granicy przywieźć dwie kobietki i dwoje dzieci. Może będzie z nimi ktoś jeszcze. Potrzebny jest kierowca z autem. Czy znam? Jasne, że znam. Nie za dobrze jeszcze, ale znam - siebie. Szybka decyzja. Jadę. Pobudka w poniedziałek o 5.00. Kierunek – przejście graniczne Dołhobyczów. Trasa – 735 km w jedną stronę – tak przynajmniej pokazuje nawigacja. Kartonik z dwoma nazwiskami wypisanymi cyrylicą pod pachą, ładowarki do telefonów w kieszeni i w drogę.

Galaretowate nogi

Ruch na trasie jest normalny. Na wysokości Lublina, na długim, prostym odcinkiem przeleciał jeden śmigłowiec, zatoczył koło, odleciał… Za nim trzy inne… W szyku… W głowie kotłowały mi się wszystkie widziane wcześniej obrazki z wojen w Afganistanie, Iraku, Donbasie… Musiałam się zatrzymać. Nogi miałam z galarety. Kilka papierosów -tak, wiem, rzucę. Kiedyś. Po chwili w drogę. Gnam dalej, bo moi pasażerowie z Ukrainy około 14.00 mają być po swojej stronie granicy. W Dołhobyczowie. Wyprzedzam konwoje wojskowe. Kilka ciężarówek z naczepami, a pod plandekami jakieś pojazdy. I autobusy cywilne z naklejonymi na szybach flagami Ukrainy. Ciężarówki też. Rejestracje z całej Europy. Bułgaria, Austria, Niemcy, Holandia… Łzy same ciekną mi po policzkach. Nie zatrzymuję się.

Policjant też człowiek

Telefon wściekle dzwoni. Dziewczyny i chłopcy są 8 km przed przejściem po stronie ukraińskiej. Utknęły. Szukają okazji. Pieszo nie dadzą rady. Docieram do przejścia granicznego w Dołhobyczowie od strony polskiej. Samochody stoją zapakowane po jednej strony drogi na odcinku około 2 km w każdym możliwym kierunku. Jadę pod samo przejście. Może się ktoś zlituje i wpuści mnie na te 8 km w głąb Ukrainy? Radiowóz blokuje przejście. Policjant kieruje ruchem. Na widok moich tablic rejestracyjnych uśmiecha się.
- Ja też z Pomorza. Z Gdańska. W czym pomóc?
- Moje dziewczyny utknęły 8 km przed przejściem. Mogę przejechać na tamtą stronę?
- A ma pani paszport?
Wymknęło mi się siarczyste przekleństwo. Policjant ze zrozumieniem uśmiecha się.

- Zaparkuje pani samochód tutaj. Pójdzie pani do celników. Może się uda. Wszyscy wiemy, co się dzieje. Trzeba być człowiekiem.

Mam ochotę wyskoczyć i ucałować policjanta.
Telefon dzwoni wściekle. Są już na przejściu. Czekają w kolejce. Przed nimi około 1,5 tys. ludzi. Jest 14.30. Docieram możliwie najbliżej barierek. Grupa ludzi nerwowo spogląda w kierunku bramy.
- Ile trzeba dzisiaj czekać? - dopytuję faceta w zielonej kamizelce.
- Rano było około dwóch godzin. Teraz nie wiem – odpowiada.
Szybko szukam zasięgu internetu. Mam jedna kreskę! Czasem. Co piszą na forach? Rozniosło się wśród uciekających przed wojną, że tutaj krótko się czeka. Kolejka z minuty na minutę powiększa się. Jak pech, to pech. Trzymam kciuki, żebyśmy przed godz. 19.00 mogły ruszyć na Pomorze.
Wracam do samochodu. Włączam ogrzewanie. Temperatura cztery stopnie poniżej zera. Wieje zimny wiatr. A oni tak czekają… Może się zdrzemnę? Zdejmuję okulary. Zamykam oczy. Dzisiaj jest dzień bez czytania wiadomości. Co rusz ktoś puka w szybę i dopytuje z ukraińskim akcentem czy jadę do Wrocławia, Warszawy, Przemyśla, Rzeszowa, Krakowa… Nie pospałam. I tak bym nie zmusiła swojej głowy do uspokojenia myśli. Wychodzę. Jest 14.45.

Za młodzi do wojska

Tuż przy wyjściu z parkingu, po prawej i lewej stronie stoją koksowniki. Dwie metalowe beczki i jeden z wyciętymi bokami. Obok wieszaki z ciuchami, kilka wózków. Po drugiej stronie ulicy namiot z czerwonym dachem i karteczka „все безкоштовно”. Mnóstwo kartonów z tym, co może się przydać. Pieluchy, ciuszki, jedzenie, kawa, herbata, kanapki… Uwijają się trzy osoby w zielonych kamizelkach. Podchodzę. Zagaduję. Oddam królestwo za kubek kawy. Dostaję. Безкоштовно.
- To jak będzie z tym królestwem? - zagaduje mnie jeden z wolontariuszy. Mieszka tutaj. Jest od samego początku na „posterunku”. Zorganizował stojak na ognisko, drewno, kuchenka gazowa też się znalazła… - Teraz nie jest tu tak źle. W pierwszych dniach, to był burdel – wspomina i wydaje polecenia trzem Ukraińcom. Młodym. Na oko, prawie 18-letni. - Za młodzi do wojska, ale tu pomagają – wyjaśnia, a oni dopytują: - героїв?
- Da, da – pada odpowiedź.

Kobieta w szarym płaszczu

Wracam pod granicę. Ktoś stoi z kartonikiem, na którym wypisał czarnym flamastrem nazwisko. Kto inny ma wściekle różową czapkę. Jest jeszcze pan z wydrukowanym logo znanej firmy produkującej odzież sportową. Dwie osoby mają niebieskie kartki na szyi i napis „JW.ORG”. Jakoś myśli muszę zająć. Dopytuję tych ostatnich, co to za organizacja.

- Świadkowie Jehowy. Czekamy tu na swoich braci. Mamy dyżury. Co trzy godziny się zmieniamy

– pada odpowiedź, a ja chylę czoła przed organizacją akcji pomocy.
Wracam, bo się wścieknę. Bezczynność nie jest dla mnie. Chyba nigdy nie nauczę się aż takiej cierpliwości. Mijam stojącą na chodniku starszą panią. Szary płaszcz, czarna czapka. Na oko – 80+. Jedna duża walizka. Obok chłopiec w wieku nastu lat. Dopytuję czy w czymś pomóc?
- Hі. Чекаємо на машину – pada odpowiedź, a ja ze zrozumieniem kiwam głową, uśmiecham się, odchodzę. Jest godz. 15.15. Szlag by to. Denerwuję się, jakbym czekała na długo niewidzianą rodzinę.

Interes życia

Mijam płot parkingu, na którym rzędem stoją narty i deski snowboardowe. Na nich napis – 10 zł. Podchodzę, pytam pana w zielonej kamizelce, o co chodzi?
- No parking jest płatny. Tylko, że nikt nie płaci. Wszyscy mają to gdzieś. Można pomagać, ale już bez przesady. Wy pojedziecie, a ja tu zostanę – wyrzucił z siebie. Jest mi głupio, że tutaj nie zaparkowałam. Moje myśli słyszy chyba jeden z kierowców wychodzących z parkingu.
- To ja dla odmiany zapłacę. A może kawę u pana jeszcze dostanę?
- No jak pan zapłaci, to nawet u mnie ją pan wypije.
Obaj zadowoleni z interesu życia wchodzą do drewnianej budki.

Chyba zwariuję

Wracam do samochodu. Nakazuje sobie spokój. Mam silną wolę. Robi ze mną co chce. Kilka telefonów do rodziny. Zasięg internetu? Zerowy. No nie usiedzę tak. Muszę coś robić. Trzęsą mi się nogi. - To na pewno z zimna - próbuję sobie wmówić. Wizja dwóch kobiet i dzieci w wieku 6 i 8 lat stojących w kolejce po stronie ukraińskiej sprawia, że teraz to ja już się cała trzęsę. Może odbiorę im w ten sposób trochę zimna… Wychodzę z auta. Sprawdzam koksowniki, czy jest drewno, czy się pali… Dokładam. Mijam policjanta. Tego z Gdańska. Pytam czy przynieść mu kawę lub herbatę. Nie chce na razie. Już mnie rozpoznaje. Mam wściekle pomarańczową kurtkę. Sprawdzam przy którym koksowniku jest cieplej. Oczywiście. Tam, gdzie jest najwięcej ludzi. Staję. Palę ostatniego papierosa (wiem, mam rzucić).
- Wie pani, że to jest bardzo szkodliwe – rzuca ten z niebieską karteczką „JW.ORG”. Kiwam głową: - Na coś muszę umrzeć.

Na migi przez telefon

Dochodzą do nas kolejne osoby. Pani w różowej czapce z pomponem. Jest starą harcerką – jak mówi o sobie. Do Krakowa ma wziąć sześć osób. A miejsce w samochodzie jest jeszcze dla jednej.
- Napisze pani do tych swoich, żeby hasło w kolejce rzuciły. Znajdzie się – rzucam.
- To może ja też tej swojej powiem? Bo tylko po nią przyjechałem, a tak głupio wracać na pusto – rzuca kucający przy koksowniku młody mężczyzna. Jedzie do Warszawy. Ma zabrać krewną – dalszą siostrę.

- Proszę mnie nie pytać co to znaczy. Nie wiem. W życiu jej na oczy nie widziałem. Wiem tylko, że ma rękę w gipsie. Mam kontakt, bo rozmawiam z nią. Ona po ukraińsku, ja po angielsku i trochę na migi. Wychodzi nam to jakoś

– rzuca. Grzejący się przy koksowniku, ze mną na czele, podchwycili „na migi przez telefon”. Trochę się pośmialiśmy.
- Co dalej z nimi? - dopytuję współtowarzyszy czekania.
- Teraz to nie wiem. Umieścimy ich na razie w harcówce pod Krakowem. Bo wie pani. Wcześniej przyjeżdżali ci, którzy mieli plan. Chcieli tylko przenocować, umyć się gdzieś i ruszyć w dalszą drogę. Do rodziny i znajomych. Teraz przyjmujemy tych, którzy muszą pomyśleć, co dalej – mówi kobieta w różowej czapce z pomponem.

Nikt niczego nie chce

To czekanie mnie wykańcza. Godz. 17.30. Ruch na chodniku jest trochę mniejszy. Do „koksowników” docierają pierwsze informacje, że po ukraińskiej stronie są wstrzymane odprawy, bo padł system. Idę pod szlabany. Nikt, nic nie wie. Każą czekać. Szlag by to trafił. W drodze powrotnej do koksownika mijam po raz kolejny starszą panią z młodzieńcem. Ponownie dopytuję czy czego im trzeba. Nie?! Szybko przypominam sobie relację osób, które z Kamnicy pod Miastkiem pojechały na granicę autokarem. Nikt, niczego nie chciał...

- Можна принести тобі чаю?

- rzucam. Nie znam ukraińskiego. Poliglotką nie jestem. Ściągnęłam sobie wcześniej na telefon aplikację do tłumaczenia. Na szczęście. Młodzieniec się łamie. Patrzy na babinkę. Nie czekam na odpowiedź.
- Я принесу – rzucam. Wracam z dwoma kubkami gorącej herbaty. Słodkiej. Dziękują. Chyba znalazłam tu swoje miejsce. Podchodzę do zamarzniętych. Wskazuję „красная палатка”. чай – rzucam. Pomieszałam rosyjski z ukraińskim. Najważniejsze, że wszyscy rozumieją. Nikt nie podchodzi. Nawet pani z dwójką małych dzieci, opatulonych chyba każą ciepłą rzeczą, jaką miała w jednej walizce. Spod warstw swetrów, koców, polarów wystają im tylko noski. Szlag by to… Lecę po kolejne kubki z herbatą. Donoszę. Dzieciaki łypią na mamę z pytaniem – mogą? Mogą. Ufff. Biegam, bo kolejne osoby są przemarznięte do szpiku kości. Na granicy byli po 12.00. Jest 18.30. Czkają na swoich kierowców. Pan od parkingu zaczepia: - A pani tu jeszcze jest?
- No, czekam – rzucam w jego stronę i zasuwam po herbatę. Kogo zauważyłam, dostał kubek. Piją. Nie jest źle.

Serio?! Śnieżyca! Szlag

Wracam do samochodu. Zdaję relację rodzinie, która czeka na moje dziewczyny. Moje. Łapię się na tym. Trochę mi głupio. Jakie moje? Besztam się w myślach. Patrzę na zegarek. Jest 21.00. Tutaj czas inaczej płynie. Nie zauważyłam, że zrobiło się ciemno. Zmienili się policjanci. Mam misję. Herbata? Kawa? Nie teraz, bo robi się ciasno. Mnóstwo samochodów. Rejestracje z południa Polski. Mojego auta wydaje się tutaj co najmniej egzotyczna. Kolejny telefon. Dziewczyny z dziećmi stoją nadal przy budce celników.

- Jest im zimno. Dzieci nie były w toalecie. Nie mają tam żadnej herbaty…

- pada rozpaczliwa odpowiedź, a ja z przerażeniem patrzę w niebo… Serio?! Śnieżyca! Szlag.
Biegnę do wolontariuszy z czerwonego namiotu. Nie mają termosów. Tylko te dwa, może cztery. Mówię szybko o co chodzi. Pożyczą? Tak. Lecę na granicę. Policjant przy bramkach nie chce słyszeć o moim wejściu na teren przejścia.
- Człowieku! Po stronie ukraińskiej nic nie ma. Im jest zimno. Stoją już tak siedem godzin. Tam są dzieci. Zlituj się! - staram się przekonać. Tylko staram się. Służbista jeden, no! Na odchodne rzucam pod nosem obelgi. Chyba nie słyszał. Na pewno. Na szczęście. Nie zasłużył. Wracam do wolontariuszek. Środkiem drogi. Kombinuję, skąd wziąć numer telefonu na ukraińską stronę przejścia w Dołhobyczowie. Internetu nie ma. Zaczepia mnie policjant. Ten z Gdańska.
- Dlaczego nie idzie pani chodnikiem – dopytuje kiedy go mijam.
- Bo jestem wkurwiona - rzucam, a on aż podskoczył. Wycofał się. W ułamku sekundy wróciły do mnie resztki rozumu. - Przepraszam – mówię ze skruszoną miną i grzecznie idę na chodnik. Pani w szarym płaszczu z nastolatkiem nadal czeka…

Pocą mi się oczy

Śnieg się uparł. Pada. Jest zimno. Idę do koksownika. Tego najlepszego, z wyciętymi bokami. Nikogo nie ma. Bezsilność mnie rozsadza. Wyobrażam sobie, że idę na przejście, jak Rambo albo inny Chuck Norris, rozwalam bramy, wszyscy wchodzą. Są bezpieczni… Godz. 22.38. Telefon. Dziewczyny z chłopcami przeszły na stronę polską! Biegnę w kierunku bramek. Mijam starszą panią w szarym płaszczu. Obok niej, młoda kobieta płacze. Pani chwyta mnie za rękaw. Patrzy głęboko w oczy: - Спасибо – mówi i przytula mnie… Jest niższa… Chwilkę tak stoję. Spociły mi się oczy. - Будь здоровий – rzucam i biegnę po „moje” dziewczyny. Szybko je znajduję. One mnie z resztą też. Tylko ja mam wściekle pomarańczową kurtkę. To taki nasz znak rozpoznawczy. Rzucam im się na szyje. Zwariowałam! Na szczęście one też się cieszą. Chłopcy są wycofani. Zmęczeni. Idziemy do samochodu. Nikt, niczego nie chce. Biegnę przodem, zatrzymuję się przy foodtrucku. Tutaj są tylko frytki, ale „все безкоштовно”. Proszę o coś najlepszego. Warszawiak uśmiecha się.

- Mamy duży wybór, ale najlepsze są frytki

– rzuca, mruga okiem i podaje dwa kartonowe rożki wypełnione frytkami.
Straszy z „moich” chłopców nie chce. Młodszemu zaświeciły się oczy.
Wpakowałam wszystkich do auta, zapakowałam bagażnik. Jest godz. 23.30. Przed nami prawie 800 km drogi. Noc…

A tam mąż, mama, trzy koty i pies

Nie było łatwo wrócić. Petro i Taras spali w najlepsze. Oxana i Yana na zmianę. Przesiadały się podczas jazdy. Kiedy moje oczy chciały żyć własnym życiem, w myślach beształam siebie: Nie po to przejechały pół Ukrainy, kilkanaście godzin stały na granicy, uciekły przed śmiercią na wojnie żebyś je teraz w Polsce w wypadku zabiła! Ogarnij się! Podziałało. Za każdym razem. Pomogły hektolitry kawy i napoje energetyczne. Dotarłyśmy na Pomorze. W domu oczywiście niczego nie chciały. Namówiłam na kawę i kakao. Ode mnie z domu odebrali je kolejni wolontariusze do miejsca docelowego. Na Pomorzu. Zdążyłam im jeszcze pokazać moją wieś nad jeziorem i zaprosić na wakacje. Z Yaną popłakałyśmy się na pożegnanie. Nikogo tutaj nie mają. Prócz siostry, która cudem dotarła tydzień wcześniej przez zupełny przypadek. Wpadła na ludzi z podmiasteckiej Kamnicy. Do pałacyku w Dorohusku (innym przejściu granicznym), gdzie jest zorganizowany punkt recepcyjny weszła kobieta. Pytała o łóżko, bo chciała się przespać. Uciekała ze swoim chorym sześcioletnim synem. Była spłakana. W oczach miała strach i desperację. Zaproponowali jej miejsce w autokarze, a ktoś z nich pojechałby jej samochodem. Nie chciała się zgodzić. Chciała jak najszybciej uciec przed wojną. I jak najdalej. Jedna z pań dała jej adres swojego domu. Dotarła. W Ukrainie siostry zostawiły mamę z trzema kotami, psem i… męża Yany.

Siedzę w domu zupełnie sama. Na krześle. Przed jedyną niezastawioną niczym ścianą. Wpatrzona w nią układam w głowie 30 godzin, 36 minut i 18 sekund z mojego życia… Bezradność, czekanie, wściekłość na pana P… Tego z Kremla… Łzy same ciekną mi po policzkach…

*imiona bohaterów zostały zmienione

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bytow.naszemiasto.pl Nasze Miasto